Odwagi, filmowcy! Polscy widzowie czekają na wasz głos
Tegoroczna edycja festiwalu w Gdyni pokazała, że choć wielu twórców chciało zaprosić widzów do powrotu do dawnych czasów, ci byli spragnieni aktualnych opowieści o Polsce. A tych było jak na lekarstwo. Co to mówi o obecnej kondycji polskiego kina?
Na 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych było inaczej, spokojniej niż w latach ubiegłych. Zabrakło nowych filmów wielkich tuzów, odczuwalny był też brak Wojtka Smarzowskiego, który nie zgłosił swojego "Wesela 2" do selekcji konkursowej. Za to znalazło się miejsce dla wielu debiutantów, którzy wnieśli do Konkursu Głównego powiew świeżości, nawet jeśli niektóre z ich opowieści pozostawiały widzów z poczuciem niedosytu. Zdaje się, że filmowcy dopiero budzą się z pandemicznego snu, dlatego w Gdyni znalazło się niewiele mocnych opowieści o współczesnej Polsce. Konkurs zdominowały historie inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, osadzone w latach 80 i 90. Jednak niektóre z nich pozostają nadzwyczaj aktualne.
Największe emocje wzbudziły filmy poruszające temat homofobii. Kryminalna produkcja Netfliksa (po raz pierwszy ten dystrybutor zawitał do Gdyni i to z dwoma produkcjami, również "Prime Time") "Hiacynt" Piotra Domalewskiego odnosi się do tytułowej akcji prowadzonej przez milicję na rozkaz gen. Kiszczaka w latach 1985-1987. To dzieło odważne nie tylko ze względu na formę (mocna scena gejowskiego seksu), ale i wymowę, gdy jeden z homoseksualnych bohaterów mówi: "w tym kraju nigdy nic się nie zmieni". Szkoda, że film opuścił Gdynię tylko z jedną nagrodą za scenariusz Marcina Ciastonia.
Premiery polskich filmów w 2021 roku
Inne odczucia wzbudza natomiast najnowsze dzieło Łukasza Rondudy "Wszystkie nasze strachy" oparty na biografii i sztuce Daniela Rycharskiego – artysty, geja i chrześcijanina mieszkającego w małej wsi. Ten głęboko humanistyczny film pokazuje, jak łatwo zadajemy sobie ból i cierpiąc zbiorowo, ale jednak w samotności, zamykamy się na dialog. Twórcy filmu, jak i Rycharski otwierają widownię na trudną rozmowę o naszych uprzedzeniach.
"Wszystkie nasze strachy" swoją ogromną wrażliwością i szacunkiem wobec każdego człowieka – z miasta czy wsi, wierzącego czy niewierzącego, homo- czy heteroseksualnego – dają niezwykle potrzebną teraz nadzieję na zakopanie społecznych podziałów. To bardzo ważne, że właśnie ten odważny film zdobył Złote Lwy.
Odwagi nie zabrakło też Konradowi Aksinowiczowi, który przełożył osobiste doświadczenia wychowywania się w rodzinie z chorobą alkoholową na poruszający film "Powrót do Legolandu". Widzowie wychodzili z seansu zapłakani, a podczas spotkań z twórcami nie bali się powiedzieć publicznie: "jestem alkoholikiem, jestem DDA". Gdy ten film trafi do kin, z pewnością uruchomi czułą strunę w naszym społeczeństwie, wciąż oswajającym się ze wstydem przyznania się do alkoholizmu w swoich rodzinach. Dlatego wielkim nieporozumieniem jest brak jakiejkolwiek nagrody dla tej produkcji.
Łzy lały się również na pokazach "Sonaty" opowiadającej o niedosłyszącym muzyku Grzegorzu Płonce, którego rodzina wytrwale walczyła z systemem ślepym na bolączki utalentowanego młodzieńca. Wybitna kreacja Michała Sikorskiego została doceniona statuetką za debiut aktorski. Ogromna strata, że wyróżnienia zabrakło dla Małgorzaty Foremniak, która rolą matki głównego bohatera w wielkim stylu pokazała, że polskie kino powinno się o nią upomnieć.
Uwagę zwracał też arcytrudny debiut reżyserski Aleksandry Terpińskiej, czyli adaptacja "Innych ludzi" Doroty Masłowskiej w formie rapowanego musicalu. Ku zaskoczeniu wielu odtwórca głównej roli Jacek Beler został doceniony na festiwalu nagrodą, zgarniając ją sprzed nosa Tomaszowi Ziętkowi, który był murowanym faworytem w tej kategorii za niezwykle emocjonujące role zarówno w "Żeby nie było śladów", jak i "Hiacyncie".
Tegoroczny polski kandydat do Oscara oraz laureat Srebrnych Lwów "Żeby nie było śladów" Jana P. Matuszyńskiego najbardziej podzielił widzów i krytyków. Ponad dwuipółgodzinna produkcja przypomina historię Grzegorza Przemyka, pobitego na śmierć przez funkcjonariuszy MO w 1983 r., którego mord był tuszowany przez PRL-owską władzę. Sporo w niej faktografii i trzymania się materiału źródłowego, czyli reportażu Cezarego Łazarewicza o tym samym tytule. Z moich obserwacji wynika, że "Żeby nie było śladów" cieszy się dobrym odbiorem wśród starszej widowni, znającej realia PRL-u, natomiast obraz nie porusza emocjonalnie młodszego pokolenia.
I tu dochodzimy do problematycznej kwestii z filmami opowiadającymi o przeszłości. W tegorocznym Konkursie Głównym z wielką powagą do swoich produkcji podeszli twórcy "Żeby nie było śladów" oraz "Śmierci Zygielbojma". Tyle że spod opowiadanych przez nich kart historii rzadko przebijały się emocje. Trudno powiedzieć, dlaczego filmowcy postanowili przypomnieć właśnie teraz te postaci, skoro wobec ich produkcji można przejść obojętnie.
Zupełnie inną drogą podążyli twórcy "Najmro. Kocha, kradnie, szanuje" oraz "Bo we mnie jest seks". Ten pierwszy zabawił się wizerunkiem legendarnego złodzieja, czego efektem jest czysta rozrywka w stylu kolorowych lat 80. Z kolei twórcy filmowej historii o Kalinie Jędrusik wybrali tylko fragment życiorysu znanej artystki, aby przedstawić ją jako kobietę wolną i nieskrępowaną sztywnym gorsetem obyczajów, a nie wyłącznie symbol seksu. Obie te narracje bronią się na ekranie.
Zaskoczeniem w Konkursie Głównym była obecność nowego filmu Łukasza Grzegorzka, dotąd reżysera zsyłanego do bocznych sekcji konkursowych. "Moje wspaniałe życie" nie jest filmem efektownym, emocjonującym, ale z pewnością prawdziwym dla wielu dojrzałych kobiet zmęczonych postrzeganiem ich tylko jako karmicielki, sprzątaczki, opiekunki zawsze oddane dzieciom i mężom. Jeszcze większą niespodzianką w Gdyni była nagroda dla reżysera tej produkcji.
Z kolei drażniąca była sama obecność w Konkursie Głównym takich produkcji jak "Ciotka Hitlera" czy "Przejście", które swoim poziomem artystycznym miały niewiele do zaoferowania widzom.
Tegoroczny zestaw 16 filmów był bardzo różnorodny i w dużej mierze interesujący, otwierający na rozmowy na wiele ważnych społecznie tematów. Choć nie sądzę, aby którakolwiek z produkcji była przełomowa i mogła zapisać się w historii polskiego kina.
Ale czy bardziej potrzebujemy wybitnych dzieł, które z czasem staną się klasykami, czy historii poruszających tu i teraz? Atmosfera w Polsce roku 2021 aż prosi się o kino moralnego niepokoju i jest to lekcja do odrobienia dla młodych filmowców. Mam nadzieję, że wielu z nich weźmie sobie do serca słowa Agnieszki Holland, która odbierając Platynowe Lwy, zwróciła uwagę, że "przeszłość dzieje się teraz".
Bardzo liczę na to, że twórcy przestaną chować się za płaszczem minionej epoki i będą mieli odwagę opowiadać o współczesnej Polsce. Przykład "Wszystkich naszych strachów" dowodzi, że taka postawa popłaca, bo w Gdyni nikt nie miał wątpliwości, że to jeden z najważniejszych polskich filmów roku.